Soliłam, pieprzyłam, chrzaniłam teraz pierdykam
W jednym z maili od Koła Gospodyń Wiejskich z Pcimia Dolnego poruszono niezwykle interesujący z powodów obiektywnych problem. A ponieważ celem mojego opiniotwórczego bloga jest edukowanie, nie mogę pozostać wobec pytań i poruszonych problemów obojętna. Zatem odpowiadam publicznie, co niewątpliwie powiększy mój ogarek edukacji jaki niosę w tej codziennej walce o byt. Najpierw przytaczam cały list (niczego nie zmieniałam, dodałam tylko jedną kropkę):
„Droga Amelio Pustak, nasz Pustaczku kochany;
Zwraca się do Ciebie 21 gospodyń domowych skupionych w Kole Gospodyń Wiejskich (KGW) w Pcimiu Dolnym. Porusza, o ile tak można to nazwać, nas wielki problem o którym już częściowo pisałaś na swoim opiniotwórczym blogu, a ponieważ wiemy, ze działalnośc KGW jest Ci bliska bo na swoim blogu linkujesz do jednego z naszych kół, zwracamy się do Ciebie.
Problem jest ludzkiej natury a jak mawia przysłowie „homo cum et nihil i takie tam…”. Nasi mężowie kiedy napiją się tego piwska, pozagryzają tymi golonkami z kapustą, frytkami, słonymi paluszkami i tak dalej, mają potworne wiatry. Jak to znosić, co z tym zrobić? Nasze dzieci mimo, że nie palą mają już płuca na agrafkach. Mało tego, od tych wyziewów krowy mleka nam nie dają, a kury znoszą same zboki.
Wiemy, że najprostszym rozwiązaniem byłoby po prostu zakazać im picia piwa, czy jedzenia wiatropędnych rzeczy, ale to nie wchodzi w grę. Te jołopy są niereformowalne! Doradź nam drogi Pustaczku i opisz co w takiej sytuacji robić należy?
Pozdrawiamy Cię serdeczne KGW Pcim (Dolny)”
Kochane gospodynie. Słusznie KGW i wasze działania są mi jak najbardziej bliskie ponieważ moje wiejskie korzenie są widoczne w każdym praktycznie wpisie, i z kultury wsi staram się czerpać pełnymi łapskami. Oczywiście z tej najgorszej (walonki, gumiaki, bekanie, załatwianie się w słomie, podcieranie liśćmi od buraków i te de i te pe) bo przecież wieś ma nie tylko dobre strony, chłe chłe. Nawet w domu w gościnnym mam mały stóg siana bo czasem nie zdążę od komputera do toalety. Ale o tym może napisze kiedy indziej. Przechodząc jednakowoż do meritum Waszego listu powiem tak. A po co?
Czy wy nie zdajecie sobie sprawy, że życie ludzkie przechodzi przez poszczególne etapy – to tak jak narodziny, dzieciństwo, młodość, dorosłość, starość? Etapom tym towarzyszą fazy rozwoju również w życiu gastrycznym. Dzieciństwo i młodość to takie solenie – ludzie poznają świat z jego negatywnymi (słonymi) stronami. Nawet taki jołtjubiś jest „życie ma słony smak”. Dorosłość to pieprzenie (chyba wam nie muszę tłumaczyć dlaczego, chłe chłe) a na starość, kiedy pieprzenie znika zaczyna się chrzanienie. Człowiek chrzani i sam już nie wie o czym. I to właśnie w tej fazie pojawia się towarzyszące mu pierdykanie. A co wy myślicie że ja nie pierdykam? Mało tego, pewien znajomy Tatar, którego poznałam kiedyś na imprezie u Kulawego Genka, pokazał nam i nauczył ciekawej techniki pierdykania buzią. Niemożliwe? Nawet pewne. Polega to na wykonaniu odpowiedniego uścisku krzyżowo – lędźwiowego jedną ręką i jelitowo – brzusznego drugą. W tej dziwnej pozycji pozostając kilka sekund pierdykamy buzią. Spróbujcie, to nie jest trudne. Zapytacie po co? Odpowiedź jest prosta. Chodzi o: uniknięcie efektów dźwiękowych co umożliwia pozostanie nam anonimowymi, i odpowiednie skierowanie pierdyknięcia. Robiąc ustami takie kółko w kształcie litery O, czy V, czy W można nadawać strumieniowi odpowiednie kierunki, mało tego regulować też jego moc. Ów Tatar doszedł w tej technice do takiej perfekcji, że potrafił bezdźwiękowo zatruwać powietrze w małej hali sportowej w ciągu kilku sekund. Doskonale grał też na kieliszkach wypełnionych wodą – potrafił pierdyknięciami całe serenady tworzyć. I grał grał grał. I do tego właśnie was zachęcam. Edukujcie swoich mężów w wykonywaniu owego chwytu – ucisku krzyżowo – lędźwiowego jedną ręką i jelitowo – brzusznego drugą, a pozbędziecie się problemu. Niech sobie pierdykają ale w słusznej sprawie, na ten przykład do wiadra z wodą, czy nawet do tego swojego piwska. Albo wiem! Niech pierdykają do paczek foliowych, które po późniejszym doczepieniu do nich patyków od waty cukrowej i pokolorowaniu pisakami możecie sprzedawać na najbliższym odpuście. Do czegoś te jołopy się w końcu nadadzą, a i zwierzynie domowej ulży. Tatar zanim nauczył się tej techniki stosował metody „klasyczne” co pokazuje poniższy obrazek:
A morał z tej historii jest następujący: Nawet pierdykanie można wykorzystać dla dobra ludzkości, czego i wam życzę, chłe chłe.