Zgodne i niezgodne pomieszanie zmysłów

Ja to zawsze lubowałam się w małej gastronomii, nawet niedawno poznałam takiego jednego nadzwyczaj interesującego pana pałającego się tym typem działalności. On jest bardzo sexi chłe chłe, choć włos już nie pierwszej urody i zazwyczaj nie pierwszej świeżości jednakowoż. Ale i ja sama lata swojej domniemanej świetności dawno mam za sobą więc nie przejmuję się za zbytnio. Ba nawet się cieszę bo on lubi rude, szczerbate i przy kości to w sam raz pasi chłe chłe.

Stasiu, bo tak mój wybranek serca ma na imię, jest też ekspertem kiperem od potraw. Wkłada zwykle wskazujący palec w potrawę i wystawia przed siebie i czeka czy jakaś mucha usiądzie czy nie – w ten sposób sprawdza stan potrawy. Przelicza następnie liczbę siadów na masę pobranej potrawy i już wie. Oczywiście codziennie rano swoją paluszkową metodę kiperską kalibruje w toalecie, coby wzorzec najgorszej potrawy mieć czyli takiej co to muchy lgną całą zgrają do niej. Następnie z tego palca zlizuje, potrawy oczywiście chłe chłe, albo nieraz komuś daje, i po całościowym oglądzie jest w stanie powiedzieć o jakości potrawy wszystko.

I ponieważ ja gotowanie zawsze uwielbiałam i uwielbiam, można powiedzieć że to całe moje życie choć powiem szczerze że ja licho dość żyję bo na garnuszku państwa czyli was chłe chłe, to Staszek i jego przepisy kulinarne stały się ostatnio moją pasją. Czyli i Staszka i jego pasję ja mogę pasjami wręcz. A że w piwnicy miałam taki stary zestaw z WARSU po mojej cioci co latami tam pracowała, i dostała go jak szła na emeryturę, to postanowiłam wykorzystać. Serwetki mam udraperowane jak przysłowiowemu psu z gardła, ale niech wszyscy wiedzą że ja ekologiczna jestem i pieski lubię maści wszelakiej. Szczerze akuratnio do udraperowania nie miałam psa, tylko moje kotki Felka i Trelka, ale zawsze. I draperowały symulatnicznie lub jak kto woli synchroniczne. Wepchnęłam Felkowi jedną serwetkę do pyszczka, Trelkowi drugą szybko za pomocą sznurka obwiązałam ryjki, a jak wydaliły to udraperowanie było pierwsza klasa, ze skrętem i krochmalem dodatkowo.

Mam też kielichy wczesny Gierek – porcelana rodowa z Charkowa do tego komplet łyżeczek, bo koło mnie kiedyś GS-y były, to nabyłam na atrakcyjnej wyprzedaży. Tak więc mówiąc krótko – postanowiłam bar szybkiej obsługi ze Staszkiem otworzyć. Staszek będzie zajmował się zaopatrzeniem a ja oczywiście gotowaniem. Postanowiliśmy, coby więcej zaoszczędzić na walkę o byt, którą od dłuższego czasu razem prowadzimy, na początek lokal otworzyć w piwnicy. Trzeba sprawdzić jak się rozkręci. Zaczną się kolejki i fama w miasto pójdzie że tu takie mniam mniam jedzonko serwujemy to się przeniesie, kto wie może kiedyś nawet do najlepszych hoteli w Los Angeles czy Las Vegas, tam przecież też piwnice muszą być.

A wiec miałam już rodowe porcelany, łyżeczki i te sprawy. Gotować będę w domu, Staszek będzie też za bodygarda robił bo to bitny leszcz jest, zwłaszcza w pysk potrafi na odlew czyli, że z liścia jak kto będzie na naszą gastronomię kręcić nosem, a ja będę znosiła w kocherach moje jedzonko klientom.

W piwnicy postawiliśmy stolik, Stasiu zdobył takie dwa stylowe krzesełka które ktoś na śmiecie wywalił, całkiem ładne jeszcze plastiki z działki, mały stolik miałam taki kolejowy też po cioci. Zapaliliśmy piękne lampiony co je Stasiu zrobił ze zniczy bo akuratnio świeżo po Wszystkich Świętych wyprzedaż była w pobliskim sklepie, choinkę co ją na swoim opiniotwórczym blogu pokazywałam zniosłam i umieściłam obok i w pełnej gotowości podjęliśmy pierwszych gości. Nazwaliśmy naszą małą gastronomię „Pomieszanie Zmysłów” co jednakowoż miało oddawać smaki naszych potraw, bowiem nie wiem czy ja już wspominałam, ja podejście do kuchni i gotowania mam absolutnie unikatowe. „Pomieszanie Zmysłów” to taka nazwa klucz z mojej strony, choć układ liter klucza nie przypomina, bo miało też odzwierciedlać stan w jakim jestem kiedy gotuję według przepisu Staszka, chłe chłe. Zawsze czuję to mrowienie i wiem że za chwilę on swoim wskazującym paluszkiem dokona testu kipera, aż mnie ciarki przechodzą od stóp do głów, co przy moich gabarytach proste nie jest. Ach ten Staszek i jego kolorowe potrawy…

No dobra powiem wam prawdę. Tak serio to ja nic nie umiem, gotować też nie, ale lukam w wujaszka gugla i szukam różnych przepisów stąd moje potrawy wyglądają jak eksperymentalne przeszczepy. A tu wezmą chińczyka i stopę mu do ręki doszyją, a tu jakiemuś porządnemu obywatelowi serce mordercy wszczepią albo mózg, a to rękę kobiety doszyją jakiemuś mężczyźnie.

Czytałam kiedyś, że rosyjscy naukowcy podobno zrobili jednemu drwalowi na Syberii taki przeszczep. Jak włączył mianowicie piłę mechaniczną żeby ściąć mały las to ta piła tak mu zafurkotała że obie ręce mu ucięła. Niemożliwe? Możliwe, bowiem najnowsze badania radzieckich naukowców udowodniły, że aby zwiększyć wydajność pracy drwali należy im serwować posiłki regeneracyjne z cebuli. Ja zresztą na tym oparłam również swoją dietę o czym poniżej. No i okazuje się że jak cebuli się taki drwal na takim posiłku nażre to wszelkiej maści wzdęcia nim targają ale krótko. Wywali z siebie co trzeba chłe chłe szybko i później nie ma potrzeby podczas pracy. Zatem krótko mówiąc, nic nim nie zarzuca jak tnie bo piła ręczna wysokoobrotowa to nie jest zabawka kochani. Wystarczy lekkie pierdnięcie, o całej serii nie wspominam, aby pozbawić asystenta drwala głowy jak piłę zarzuci chłe chłe. Niestety ten Wowa od przeszczepu za bardzo wziął sobie do serca tę cebulową dietę regeneracyjną, nie był chyba czytaty bo w instrukcji pracy drwala pisało żeby posiłek cebulowy na dwie godziny przed pracą spożyć, wtedy gazy idą po około godzinie a później do wieczora spokój, a on nażarł się cebuli przed robotą. Ba nawet ponoć zakąszał jak ten lasek ścinał. No i stało się. Dobrze że jego pomocnik dał dyla zawczasu, odrzucony pierwszą falą jego wyziewów chłe chłe, to Wowa ręce sobie uciął a nie jemu głowę lub coś w tym stylu chłe chłe.

Ale miało być o przeszczepie. Otóż ręce Wowy mimo że do skrzynek od warzyw z lodem zapakowali nie nadawały się do doszycia. A akuratnio mieli jedne w zapasie od takiej Saszy co to w makulaturowni na gilotynie robiła. Tak się nawaliła że nawet nie czuła jak sobie ręce ucięła, a że biedulka pod gazem ostrym była zasnęła i już się nie obudziła. Bo piła z majstrem i on jej polał i zagrychę na talerz położył ale po drugiej stronie gilotyny. A ta już przysypiała a w ręce sznurek od gilotyny miała bo akuratnio dyktę na mniejsze kawałki cięła. Za wielka dykta źle się mieli i trzeba ją ścinać. I jak zobaczyła ten kieliszek i zakąskę to obiema rencami na raz sięgnęła bo aż się te rączki śmiały… Takie są skutki picia wódki w pracy. Ale ręce się nadały bo akuratnio na makulaturowni ogrzewanie nie działało to drwalowi Wowie przeszczepili. I jakie problemy później miał mówię wam! Komisyjnie mu orzeczenie wydali o niezdolności do pracy bo ręce cały czas uciekały i nie mógł nad nimi zapanować. A jak potrzebę miał fizjologiczną to nie szło się uwolnić… No coś jak moje potrawy jak spróbujecie już się nie uwolnicie chłe chłe, od załatwiania potrzeb rzecz jasna.

No i na inaugurację akuratnio stara Czesia, co to klatki schodowe w naszej spółdzielni sprząta się przypałętała na dół i zażyczyła sobie po sprzątaniu koktajl odżywczo-regeneracyjny. W karcie u nas była taka pozycja, wiec ja w te pędy, co przy mojej masie łatwe nie jest, poleciałam do domu i zaczęłam jej przygotowywać. Przepis był prosty – na wzór posiłku regeneracyjnego radzieckich drwali, bo bierze się trzy cebule obrane, miksuje z mlekiem i do tego szczypta goryczki do smaku i koniecznie pokruszone kostki lodu. W ogóle stwierdziliśmy ze Staszkiem że cebula i lód to będą główne składowe naszych potraw. Tak się fortunnie złożyło znalazłam ja ostatnio worek cebuli na pobliskim targu, co prawda lekko porosła już, jednakowoż ktoś zapomniał z roztargnienia zapewne, a lód to u mnie w lodówce zawsze jest, chłe chłe. Poza tym cebula jest zdrowa. Lód zresztą tez nikomu jeszcze nie zaszkodził. Szybko zmiksowałam i w kochery i do piwnicy. Stara Czesia pod światło znicza, znaczy się lampiona chłe chłe popatrzyła i tylko z podziwem pokiwała głową. Wypiła i nawet jej smakowało, choć stwierdziła że bezalkoholowe co dla niej rozczarowujące było. I wszystko szło dobrze jak długo nie przyszło do płacenia. Ja uważam że 50 PLN za taki regeneracyjno – odżywczy drink to nie jest dużo, w przeciwieństwie do Czesi. Czesia natomiast jakoś walorów cebuli z lodem nie dostrzegła, bo wpadła w szał. I zaczęła krzyczeć że to chyba jakaś cebula co cuda czyni być musiała. Mało tego powiedziała że nie zapłaci i przewróciła mój rodowy kielich oblewając resztą koktajlu moją wydraperowaną serwetkę.

I wtedy Stasio zachował się jak prawdziwy dżentelmen. Tak jej na odlew w mordę strzelił że jej aż sztuczna szczeka wypadła. Ona tylko zakwiliła, poderwała się i uciekła. Taki dżentelmen i bodygard z mojego Stasia C. Otóż to.

A ja jej dane w Internecie opublikuję, niech nikt jej do swoich lokalów nie wpuszcza, a te szczękę na wystawię na sprzedaż w internecie i akuratnio za koktajl zwrot dostanę. Tylko czekam aż wywietrzeje bo jak na razie capi cebulą niemiłosiernie, chłe chłe.

A tutaj zdjęcie mojego cebulowego koktajlu rosyjskich drwali w rodowej porcelanie z Charkowa i kocher (na drugim planie).

A morał z tej historii jest następujący: Celem odniesienia sukcesu w małej gastronomii potrzebne są kostki lodu i worek porośniętej cebuli. No i oczywiście tester, kiper, pomocnik i body gard w jednej osobie jak Stasio, czego wam wszystkim życzę chłe chłe, śpiewając hymn radzieckich drwali, zaakceptowany przez rosyjską akademię nauk:

Kototermity

Zanim zacznę mój kolejny wpis na tym opiniotwórczym blogu chciałam odnieść się do przejawów uwielbienia jakie coraz częściej pojawiają się w internecie, a oczywiście przejawy te dotyczą nikogo innego jak mojej skromnej osoby chłe chłe. Otóż nie dawniej jak we wpisie: Popierogowana w ołowianej masce Tutenhamona (http://ameliapustak.salon24.pl/556046,popierogowana-w-olowianej-masce-tutenhamona) podałam przepis na pierogi z farszem z igliwia choinki. Nie dalej jak dziś rano otrzymałam na PW zdjęcie, od jednej z moich wiernych wielbicielek, która prosi o zachowanie anonimowości z powodów wielu. Podam główne dwa: otóż osoba ta jest tak popularna w sieci że ma już tej popularności dość, co za tym idzie jej inspirujące i pełne treści w tym ostatnio głównie żołądkowych chłe chłe wpisy, są dosłownie rozrywane na strzępy przez czytelników i osiągają zawrotne liczby autoodsłon. Zaszczytne pozycje na liście bimbrowników są dodatkowo tej popularności udokumentowaniem. Ponadto – liczby wpisywanych na jej blogu komentarzy są oszałamiające i autorka owa musiała już wielokrotnie zwracać (nie mówię o zwracaniu po wypróżniającym żarciu chłe chłe) do administracji o powiększanie liczby możliwych komentarzy bo te co są już się po prostu nie mieszczą. Żartowałam chłe chłe, ale z adminami coś jest na rzeczy bowiem ostatnio zastanawiali się czy w rzeczonym przypadku nie byłoby możliwe wprowadzenie ujemnej liczby komentarzy chłe chłe. No i owa Anonimowa Alkoholiczka, żartowałam, Użytkowniczka oczywiście, chłe chłe, bardzo wzięła sobie do serca ów mój przepis. Przesłane mi zdjęcie to był szok. Powiem że zaskoczyła mnie bowiem poza opędzlowaniem choinki z z igieł, zapewne za pomocą jak sama sugerowałam, obieraczki do ziemniaków, opędzlowała również niektóre gałęzie i to z bombkami!

Szczerze to dość znaczne ulepszenie w moim przepisie na farsz, zatem ciekawa jestem kilku rzeczy. Po pierwsze, rozumiem że obcięcie gałęzi odbyło się za pomocą pilniczka do paznokci, natomiast trudniej mi wyobrazić sobie proces mielenia gałęzi tudzież srebrnych łańcuchów w maszynce do mięsa o bombkach nie wspominam, świerki bowiem jak i łańcuchy łykowate są. I najważniejsze jak rodzina? Czy wszyscy zdrowi? Ja wiem, że zjeść można wszystko – co jest tylko kwestią ilości promili chłe chłe, ale takie zmielone bombki musiały dawać niezwykle interesujące świecące efekty po wypróżnieniu zwłaszcza :).

W każdym razie to wielka innowacja, no chyba że mój przyjaciel z dzieciństwa Zbyszek odwiedził tę internautkę.

Zbyszek słynął z tego, że wykręcał żarówki w piwnicach, zjadał bańki szklane, przy czym robił to tak umiejętnie, że żarówkę z obgryzioną bańką wkręcał z powrotem. Jakże ciekawe iluminacje pojawiały się kiedy jakaś, dajmy na to, staruszka udawała się do piwnicy po przykładowo, ziemniaki, i włączała światło. Jasność jakby błyskawica strzeliła a przy tym jaki dźwięk. Ale nie próbujcie tego kochani w domu chłe chłe.

W każdym razie internautce owej Bóg zapłać! Proszę jak najszybciej: uprać firanki a najlepiej na jakieś bardziej trendy zmienić bo wczesny Gomułka już się przeżył chłe chłe, zetrzeć zalegający z kaloryferów kurz bo to alergen jest no i przede wszystkim podać dokładny przepis, zwłaszcza ile bombek było i jakiej mniej więcej wielkości (czy kolorowe czy jednolite?) i jak długie łańcuchy .

Tyle gwoli wstępu. A teraz opiszę jak wróciłam do domu od Walusia i co zastałam. Jak zapewne wiecie podróżowałam autobusem z Koziej Wólki do Solnicy, gdzie przeżyłam przygodę z Bertą foliarką i jej odrzuconą miłością. Dość mocno wstrząśnięta byłam, zatem jak tylko weszłam do domu walnęłam szybkie trzy karniaki bimberku z zacieru cebulowego co go nastawiłam wcześniej. I już myślałam że po takim wyczerpującym dniu, a wcześniej nocy podczas której paliliśmy z Wałkiem i Helą chiński stroik śpiewając kolędy, a później po tej podróży do Solnicy, odsapnę a tu nic. Chciałam wejść do pokoju żeby na swoim ukochanym fotelu zalec, patrzę a tam moja choinka cała opitolona. Jeno kilka gałęzi zostało i bombek. Wszystko zniknięte… Co gorsza śladu nie było. To był szok. Podeszłam bliżej, patrzę na to co zostało po choince a tu tylko jakieś ślady po gałęziach jakby ktoś zębami poobgryzał. I nic więcej. Zastanawiające…

Co tu zaszło? Jakiś wariat? Psychopata? Siły nadprzyrodzone? Rozważałam w myślach… Nagle przypomniałam sobie o Felku i Trelku – moich kotkach przecież. Zawsze witają mnie jak wracam do domku a dziś jakieś takie wyciszone. Nigdzie ich nie ma… Rozpoczęłam poszukiwania. Zwykle lubią się tulić w koszu z brudną bielizną, ale nie dziś, uwielbiają też moją szafkę na buty – ale tutaj ich nie było. Zatem poszłam do piwnicy. I widok jaki tam zobaczyłam kompletnie mnie zszokował.

Leżały oba na plecach z pełnymi brzuchami. Wywalone oczy, zęby im się wydłużyły Felek jeszcze w zębach trzymał kawał choinki. Nawet się nie ruszały za zbytnio.

Zadzwoniłam po mojego przyjaciela Franka weterynarza i jednocześnie mojego lekarza rodzinnego chłe chłe co to z opresji medycznych maści wszelakiej mnie ratować zwykł. Franek orzekł że mają kociotermiternię – po prostu chorobę charakteryzującą się brakiem celulozy w organizmie. Bo jak na pewno wiecie one piją jak i ja, a Franek mówi że celuloza łatwo się wypłukuje z bimberkiem, a kot musi mieć celulozę w brzuchu na ten przykład na pewno wielu z was widziało jak kot trawę je. Wiec one stąd tak się poobżerały tą choinką.

Franek zalecił szybkie działanie. Za pomocą noża kuchennego otworzył najpierw Felka bo on bardziej nabrzmiały brzuszek miał, a później Trelka. Zrobił im szybką resekcję żołądka i za pomocą wody z mydłem szarym wypłukał gałęzie i igliwie. Niestety kawałki łańcuchów srebrnych już do jelitek się dostały to je Franek że tak powiem badaniem per rectum wydobył chłe chłe. Lekko potraciły błysk i się poskręcały ale co tam. Franek pozszywał obu moich braci młodszych dratwą, a mnie przestrzegł przed zgubnymi efektami kociego alkoholizmu.

Nawet się nie zmartwiłam. Powiem więcej – ucieszyłam, bowiem łańcuch mogłam powiesić z powrotem na choinkę ale to nie wszystko. Jutro gości mam i to co Felek i Trelek w brzuszkach mieli w sam raz na farsz pierogowy zużyję. W końcu jakby nie patrzeć to mój patent chłe chłe.

A tutaj Felek w piwnicy jak trzyma większą gałąź.

A morał z tej historii jest następujący: Koci alkoholizm może pozbawić piękna waszych choinek ale może przy tym zobaczycie że pora uprać firanki, i dodatkowo dostaniecie podany na talerzu przemielony farsz na pierogi, czego wam wszystkim życzę chłe chłe.

Tajemniczy blondyn w czarnej kominiarce

Zdecydowałam się, dość tego coś muszę z tym zrobić. Ile można pić? W końcu trzeba podnieść tę rękawicę rozmowy z samą sobą i powiedzieć sobie prosto w twarz: pijaczka. Jestem Amelia Pustak i jestem alkoholiczką. Muszę to pokonać i najlepiej jeśli zrobię to w grupie. Ostatnio jak byłam po drożdże w sklepie zobaczyłam ulotkę o spotkaniu klubu AA.

Klub AA zaprasza – z nami będzie wam łatwiej pokonać nałóg! Spotkania odbywają się w piwnicznej klubokawiarni przy ulicy Brzozowej Wody 6, w każdy wtorek i czwartek o 17:00. Obowiązkowe kominiarki ponieważ musimy zachować anonimowość. Mile widziane inne przebrania.

A ponieważ dzisiaj jest wtorek to postanowiłam pójść. Kominiarkę akuratnio miałam bo u nas likwidowali ostatnio jednostkę wojskową to kupiłam za 20 PLN czterdzieści kilo kominiarek, a że lekko podfermentowane były idealnie się z nich pędzi bimberek. Na razie przepędziłam 10 kilo więc zostało mi jeszcze co nieco chłe chłe. Wybrałam taką komandoską czarną, tylko dwa otwory na oczy i nic więcej. Założyłam i żeby przebranie było kompletne ubrałam się w taki stary kostium do nurkowania, co to kiedyś został mi po jednej wielkiej miłości.

To była wielka miłość ale niestety zakończyła się tragicznie. Anatol, świeć Panie nad jego duszą, zginął podczas konkursu, a szkoda bo już po zaręczynach byliśmy. Kiedyś nawaliliśmy się i urządziliśmy sobie w łazience konkurs kto dłużej wytrzyma pod wodą, bo jak wspomniałam Anatol uwielbiał nurkowanie, co mnie zwykle denerwowało, zwłaszcza jak kładł się spać w mokrych płetwach a czasem nawet w akwalungu. Nie było miłosnych uniesień tylko bulgotanie, ale i tak było fajowo. Te jego zainteresowanie zresztą takie przypadkowe nie było bo za młodu spadł z łódki do wody i lekko się podtopił. Ojciec Anatola uwielbiał łowić ryby metodą ekologiczną i go kiedyś zabrał na nocne połowy. I Anatol coś źle akumulator podłączył i jak dostał kilkaset wolt na rączki swoje maleńkie to spadł z łódki. Od tego czasu zawsze się zabezpieczał na wypadek utonięcia. I kiedyś tak się popiliśmy, że zrobiliśmy zawody kto dłużej wytrzyma pod wodą w wannie w łazience. Ja jestem przy kości i płuca mam jak balony (miseczka K plus plus, chłe chłe) więc dawałam radę i kilkanaście minut. Anatol taki sucharek był i z trudem łapał powietrze. I kiedy już pobiłam rekord, aż 15 minut pod wodą Anatol postanowił za wszelką cenę wygrać. Nabrał powietrza i jak dał nura to głowę miał pod tą wodą baaaaardzo długo. Ja pewna że mnie nie pobije, bo był bez szans, postanowiłam włosy swoje wysuszyć i włączyłam suszarkę. A że pod niezłym gazem już byłam to jakoś tak ta suszarka mi się wyślizgnęła i wpadła do wanny.

Biedny Anatol… zawsze bał się napięcia i wody. Ale konkurs finalnie wygrał bo można symbolicznie powiedzieć, że nie wynurzył się do dziś chłe chłe.

No więc ten strój wzięłam i poszłam na to zebranie AA. A tu miła niespodzianka. Już od samego początku przyglądał mi się tajemniczy blondyn w czarnej kominiarce – szef klubu AA. Łypał tak na mnie i tylko jego piękne zielone oczy lśniły w otworach kominiarki. Miał takie wycięcie na usteczka, a te miał takie rumiane tylko całować. Skąd wiem że blondyn? A ma się ten zmysł obserwacji. Miał długie lokowane włosy których końcówki wystawały mu z tyłu spod kominiarki. Fikuśnie pozawijane loczki chłe chłe. Zaiskrzyło, choć ja ładna nie jestem, ale mam powodzenie w specyficznej grupie ludności z marginesu. Całe spotkanie poza tym było nudne i w końcu przyszła jego kolej – jako szefa AA. Opowiadał jak jest na głodzie, że potrafił nawet pić płyn do chłodnic, dzięki czemu zresztą kilka razy uratował swoje życie jak zasnął nawalony na dworze przy dwudziestostopniowym mrozie chłe chłe. I dzięki temu że dostał nowe życia postanowił organizować takie spotkania klubu AA który sam założył. I w końcu przyszła kolej na mnie. Opowiedziałam o moim domowym zestawie do pędzenia który będę musiała zniszczyć, o metodach pędzenia i w ogóle o swojej codziennej walce o byt. Opowiedziałam że jak nawalę się to staję się agresywna i wtedy pluję gdzie popadnie i na kogo popadnie. Po spotkaniu wymknęłam się szybko – musiałam lecieć do domu bo Felek i Trelek, moje dwa koty zostały same. Jak wróciłam to dopiero się zdziwiłam. Obaj nawalili się resztkami bimberku – tego z wojskowych kominiarek. Ja wiedziałam, że oni mają problem z piciem, ale nie wiedziałam że to jest tak zaawansowane. Zrobiłam im szybką rewizję i okazało się że pędzą sami z resztek karmy dla kotów. No wiecie co? Natychmiast postanowiłam pomóc moim braciom mniejszym, bo w końcu to też boskie stworzenia.

Postanowiłam im urządzić sesję AA ale nie miałam kominiarek takich małych. Szybki rzut oka na metkę a tam znak przekreślonego trójkąta znaczy się nie wirować. Dwie odwirowałam i tak się skurczyły że idealnie pasowały. Co prawda Felek ponieważ ma znacznie większą głowę niż Trelek po tej przygodzie kiedy po pijaku spadł z balkonu prosto głową do wanny z lakierem bezbarwnym (na szczęście niezastygniętym jeszcze), lekko się podduszał aż mu oczka na wierzch wychodziły ale mus to mus. I kiedy tak tłumaczyłam im jakie zgubne są efekty picia zadzwonił dzwonek do drzwi. Patrzę przez dziurkę a tam ciemno i czarno i tylko błyszczą w ciemności zielone oczęta. Otwieram a tam nie zgadniecie – mój tajemniczy blondyn w kominiarce. Okazał się prawdziwym dżentelmenem i nawet kwiaty mi przyniósł, które specjalnie dla mnie ukradł z pobliskiej kwiaciarni za rogiem. Powiedział że kominiarki nie zdejmie bo chce pozostać anonimowy. I że przyszedł pomóc mi niszczyć aparaturę i ogólnie pomóc wyjść z nałogu. Od razu zabraliśmy się do rzeczy. Ale nie było łatwo bo blondynowi bardzo trzęsły się ręce zwłaszcza jak mieliśmy spuścić do sedesu dorobek kilku lat mojej ciężkiej walki o byt, czyli całe zapasy bimberku z kanistrów po benzynie. I wtedy blondyn zaproponował, że może na odwagę żeby to wylać, walnąć po jednym szybkim. Zwłaszcza że jemu się ręce trzęsą i porozlewa na pewno. A jak golnie to trzęsiawka mu ustaje. No to wzięłam szklanki i nalałam tego bimberku z kominiarek wojskowych. Już nieźle się przegryzł i prawie wcale nie było czuć zgnilizny. I kiedy już kończyliśmy to komisyjnie stwierdziliśmy, że jeszcze nie nabraliśmy odpowiednio dużo odwagi więc znowu po małym. Braciom mniejszym też nalałam i wcale nieźle się bawiliśmy.

Minął wtorek, później pourywały nam się filmy, obudziłam się we czwartek, i tajemniczego blondyna też bo film też mu się urwał, ubrałam kominiarkę (on nie bo cały czas nie zdejmował) i poszliśmy na zebranie AA do piwnicy. Tajemniczy blondyn zabrał z domu walizę, kanisterki i torby z bimberkiem celem wylania go do pobliskiej rzeki. Stwierdziliśmy że tacy odważni już jesteśmy że damy radę zerwać z nałogiem, i że zrobimy to po zebraniu jak AA dodadzą nam odwagi.

Zabrałam głos pierwsza i zachęciłam wszystkich żeby po zebraniu pomogli nam wylać bimberek. Ale wszystkim zrobiło się bardzo żal. To otworzyliśmy jeden kanisterek i na otarcie łez zaczęliśmy pić. Po dwóch godzinach wszyscy byli już tak nawaleni że nikt nie wiedział co robi w piwnicy i po co tutaj przyszedł, za to wszyscy byliśmy szczęśliwi. Tylko mój tajemniczy blondyn gdzieś zniknął. Pamiętał jak mówił że idzie po płyn do chłodnicy bo mu się robi zimno. Złamał mi serce, ukradł całe zapasy bimberku i zniknął.

Odtąd zawsze będę nienawidziła ludzi w kominiarkach.

Kiedy wróci napiszę wam o powrocie tajemniczego blondyna w czarnej kominiarce, póki co jednak odkryłam, że zwędził mi z domu te pozostałe trzydzieści kilo kominiarek. Pewnie będzie organizował zebrania klubów AA i uwodził samotne wrażliwe kobiety jak ja…

A to ON – mój tajemniczy blondyn, widzicie te piękne oczęta i usteczka?

A morał z tej historii jest następujący: uważajcie na tajemniczych blondynów w czarnych kominiarkach, rozkochują, po czym z zapasem bimbru znikają z waszego życia… czego wam nie życzę chłe chłe.

Kulawy Genek ogłasza manifest o Podtartym Jeżu

Można się z Nim nie zgadzać, można z Nim polemizować ale nie można mu zarzucić, że nie ma nic do powiedzenia bo jest człowiekiem, który prowadzi swoją walkę o byt bez taniego populizmu, bez powielania jakichkolwiek schematów. To Kulawy Genek – zawsze słucham Go z dużym zainteresowaniem!

I tak samo będzie dziś bo Kulawy Genek zaprosił nas do siebie na ogłoszenie manifestu.

Poszłam z pewnym niepokojem, w zasadzie Genek nie informował mnie wcześniej co będzie, powiedział tylko ” przyjdź przygotowana” to wzięłam w misce mojej wykwintnej sałatki ze szczypioru i cebuli. Miskę nakryłam folią żeby sałatka się nie zakurzyła. Ale jak znam Genka to on nie o takim przygotowaniu mówił. Oczywiście wiadomo, dwie połóweczki bimberku w reklamówce zabrałam. Poszłam na pieszo ponieważ oszczędzam na swoją walkę o byt a poza tym Genek nie mieszka daleko.

Po drodze zahaczyłam o mój ukochany sklepik kupując na miejscu jednego małego jabolka. Stęskniłam się za tym smakiem i pogłębiłam swoją jesienną nostalgię, bo już od rana piłam – jak zawsze zresztą. Ale ten dzień był wyjątkowo pechowy jakiś. I tak się rzeczywiście skończył, ale po kolei.

Z tym jabolkiem było coś nie tak, chyba zleżały czy przesiarczony. Idąc do Genka tak po dwóch trzecich drogi pogoniło mnie i to dość mocno. No i miałam dylemat z tych egzystencjalnych – czy wracać do domu czy gnać do Genka. W pobliskich krzakach kiedy poczułam ulgę zdecydowałam, że bezpieczniej będzie iść do Genka. Niestety seria pechów mnie nie opuściła. Próbowałam podetrzeć się tą folią od sałatki ale kompletnie nie szło – za ślizga była. No to zdecydowałam się na liście. Podcierając się dość sporą ich garścią nie zauważyłam małego jeża który w tej kupie spał słodko. Jaki słodziak mówię wam! Niemniej padł zaczadzony i myślałam ze go zabiłam! Na szczęście igieł nie zostawił. Ale czułam się jak by mi kto w zad sto zastrzyków na raz dał. Żył, chyba jednak żył, więc wrzuciłam go do reklamówki, zerwałam się i pobiegłam, już teraz goniona dwoma potrzebami: biegunkową i ratunkową.

Jakoś dobiegłam, choć u Genka na klatce schodowej miałam znowu poważny kryzys. Na szczęście piwnica była otwarta… Dojechałam windą i u Genka już było Okej, choć oświadczyłam wszystkim że łazienki mają nie blokować bo wywalę albo światło zgaszę jak ktoś będzie blokował. Przez moje przygody spóźniłam się i dostałam na wejście kilka karniaków. Ale przedtem wrzuciłam szybko do umywalki tego biednego jeża. I cud jakiś – ocknął się, ba nawet pływał zadowolony. W zasadzie nie powinnam pić wcale przez tę biegunkę, no ale co zrobić. Opowiedziałam wszystkim o mojej przygodzie z liśćmi jeżem i piwnicą. Nie do pośmiacia ale oni się śmiali, zwłaszcza Genek. I kiedy tak latałam między łazienką a pokojem Genek w końcu zebrał wszystkich i wydał oświadczenie. Cytuję to co powiedział w całości, niczego nie zmieniałam.

Moi drodzi (tak się tu przejęzyczył – przypis mój)

Podjąłem życiową decyzję. Postanowiłem założyć firmę i zebrałem was tutaj, żeby zaprosić do współudziału. Firma zajmie się produkcją bimberku z liści, bo idzie jesień i tego surowca będzie masa. Można powiedzieć z nieba nam leci. Firma jest już zarejestrowana w jednym okienku. Nazywa się „Bania Genka”. Moja propozycje wygląda tak: każdy z was będzie pędził dajmy na to 20 litrów na tydzień. Beczki na 20 litrów zakupiłem i każdemu dzisiaj dam. Będę przyjeżdżał do was co sobotę i zabierał robotę (tak się tu mu rymło – przypis mój) , oraz płacił wam za surowce. Musimy tylko uzgodnić szczegóły. Co wy na to?

Szczerze mnie zamurowało. Ale ucieszyłam się bo Genek to bardzo uczciwy bimbrownik.

No i wtedy się zaczęło. Bo każdy zgłaszał swoje propozycje i miał masę pytań. Detale były mało ważne, głównie jednak poszło o nazwę bimberku. Genek ponieważ jest z Jolką, kiedyś żoną Borkowiaka (tego który sobie jądra zmiażdżył jak wsiadał do malucha – pisałam o tym) zaproponował „Czarna Jolka”, ale to nie spodobało się Edkowi który dopatrzył się w tym elementów rasistowskich. Co my jacy murzyni jesteśmy że czarna? A dlaczego nie biała? A może czarno – biała jak zebra na ten przykład. Tutaj wkurzyła się Irenka, dawna szefowa Polo Marketu, bo ona należy do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. A dlaczego zebra, a co to zebra to jakaś pijaczka, że ma bimber reklamować? A może kot i w dodatku w dodatku w butach? To mnie z kolei poniosło, mówię Irenko droga, mój kot Felek owszem bardzo bimberek lubił nawet nie raz piliśmy razem, ale od czasu kiedy nabombany zasnął wewnątrz otwartego sedesu biorąc wieczorną kąpiel i mało go nie utopiłam gdy byłam za potrzebą, przestał pić. A z drugiej strony, jak byłam w UK na zmywaku dziesięć lat temu i mnie wywalili za picie to słyszałam jak oni mówią: pije jak ryba. Na co wkurzyłam samego Genka bo to zapalony akwarysta. Spływaj od ryb bo już Bałtycką to my na rynku mamy, więc odpada. No to jak nie Jolka, zebra ani kot czy ryba to co? – zapytał mnie Genek. Ja proponuję „Balsam Celeby” – odpowiedziałam. Wszyscy zamilkli…

Genek się wkurzył na mnie. Że co – że ja celeba jestem bo zaproponowałem wam firmę. Może jeszcze jakaś wydmuszka co? Miałam odpowiedzieć ale akurat mnie pogoniło i pobiegłam do WC. To skandal. Genek się wkurzył. Jak siedziałam w toalecie słyszałam jak krzyczał że Pustak na budowę i w cholerę z wami. Kiedy wróciłam już było za późno. Genek zerwał ze ściany szablę i zaczął nią machać na oślep. Nie będzie firmy, nie będzie bimbru, niczego nie będzie wrzeszczał Genek. I ciął tą szablą na oślep. I po tych beczkach tak że wieka odpadały. Tak się wkurzył. To założyłam na siebie taką beczkę z obciętym dnem i na szczęście mnie nie zranił ale szalał na całego. Kiedy Irenka chciała zbiec do toalety i pobiegł za nią akurat mnie ruszyło. Pobiegłam za nimi. Miałam takie parcie że wyrwałam drzwi z futryną, szybkim ciosem z nogi, którego nauczyłam się na lekcjach samoobrony na które chodziłam żeby schudnąć, kopnęłam Genka między nogi i wyrwałam mu szablę. Oszołomiony Genek wybałuszył oczy. Irenka uciekła, a ja popchnęłam Genka który wpadł do wanny, wpadając do niej próbował chwycić się półki z kosmetykami którą wyrwał ze ściany z kołkami montażowymi, łapiąc się drugą ręką za zlewozmywak z jeżem. Wszystkie kosmetyki wody kolońskie i szampony spadły na podłogę, część się potłukła a z wyrwanego ze ściany zlewozmywaka zaczęła się lać woda. Jeż poszedł jak zmyty i schował się za kibelek. Genkowi wystawały z wanny nogi więc mnie mnie widział kiedy z ulgą usiadłam na sedesie. Zresztą woda lała się wprost na niego w dodatku teraz z trującymi wyziewami przesiarczonego jabola. Kiedy głowa mu już całkiem opadła mogłam spokojnie nałożyć reformy, wzięłam ponownie zaczadzonego jeża i wyszłam. Jolka, kiedyś żona Borkowiaka, wbiegła i wyjęła Genka z wanny i ocuciła. Jak doszedł do siebie to się uspokoił i coś bełkotał, że w naszym kraju młody biznesmen to ma przerypane, i że czuje się jak ten jeż którym podtarli się wszyscy jego przyjaciele. Zostawiłam ich, dalej ustalali a ja musiałam już wracać, bo właśnie na jułtjubie mieli nadawać Żwirka i Muchomorka. Jeża wypuściłam w krzakach – poszedł jak zmyty.

I gdy tak wracałam do domu, pozbywając się mojej wieczornej przypadłości dowiedziałam się od pani Wiesi, znajomej emerytki że Genek podjął właśnie decyzję. Bimberek nazywać się będzie ” Podtarty jeż ” i ponoć Genek nazwał go tak zainspirowany moją przygodą z jeżem. On jako zapalony akwarysta jest bardzo wrażliwy na los zwierząt i dopiero kiedy leżał otumaniony i zaczadzony w tej wannie zrozumiał co musiał przeżyć (i to dwukrotnie) biedny jeż którym omyłkowo się podtarłam.

A to jeż pływa sobie w zlewozmywaku Genka – fajny słodziak, widać po kolorze wody że już wykąpany chłe chłe.

A morał z tej historii jest następujący: zakopywanie się w liściach w krzakach może doprowadzić do tego, że staniecie się inspiracją do nazwy jakiegoś bimberku, niemniej trzeba to przypłacić serią podtarć, czego Wam nie życzę, chłe chłe.

Latexowy pożar

W ostatnie sobotnie popołudnie, kiedy zaciery dojrzewały w moich miskach i wiaderkach a Frycek (jeden z moich kotków) leniwie przeciągał się przy oknie postanowiłam udać się z misją niesienia mojego ogarka oświaty do pobliskich sklepików osiedlowych. Przy okazji zahaczyłam o nasz Polo Market celem zakupu drożdży w ilości jednego kilograma (w kostkach). Pani Frania kierowniczka sklepu dobrze wie, że pędzę bimberek i od czasu do czasu spożywamy wspólnie na zapleczu. Tak też było i tym razem. Nasza rozmowa w której edukowałam właśnie panią Franię na temat nowoczesnych technik popierdywania, co to opisałam na swoim bardzo opiniotwórczym blogu, przerodziła się w pewnym momencie w ciekawą dyskusję o ubraniach. Pani Frania nie znosi tych strojów sklepowych i dlatego jako odskocznię stosuje wizyty w pobliskim nowo otwartym osiedlowym szmateksie. O – to jest coś warto się wybrać, bo pani Frania na modzie się zna od zawsze. Poszłam zaraz po zakończeniu rozmowy i dopiciu pierwszej piersióweczki. W zasadzie nic nie chciałam kupować, ubieram się w specjalnych sklepach XXL lub coś tam nieraz udziergam sobie sama na szydełku w długie wieczory, ale zaraz od wejścia uwagę moją przykuł dziwny strój którego rękaw wystawał z ogromnej reklamówki stojącej w kącie. Na moje pytanie co to jest sprzedawca odparł, że to lateksowe ubranie rozmiar XXL. Nigdy nie widziałam czegoś takiego i nie bardzo sobie siebie w tym wyobrażałam, gorąco jest to chyba taki strój nie na miejscu, niemniej poprosiłam sprzedawcę o wyjęcie i pokazanie. O jej jakie to było śliczne – piękny czarny czepek na głowę i peleryna oraz obcisły kombinezon i spodnie. I wszystko na mnie jak na miarę. Całość w żółte pasy, no mówię wam miodzio. W zasadzie nie wiedziałam po co mi to – ale zapytałam o cenę. Ważyło dość dużo, coś jak ze dwie opony samochodowe, ale utargowałam, bo sprzedawca, od soboty Anzelm bo jesteśmy per ty, opuścił za drugą piersióweczkę bimberku cenę o połowę. Zaciekawił mnie ten strój i zarzucając ogromną reklamówkę na plecy zadźwigałam go do domu.

Założyłam, no przeceniłam trochę swoją wagę, to znaczy nie doceniłam, popękało w kilku miejscach lekko a te wałki tłuszczu mówię wam, wyglądałam jak baleron lub filet z kurczaka poobwiązywany sznurkami. Niemniej pochodziłam trochę po domu i nawet mi się podobało bo tak mile szeleściło. Po dwóch godzinach rozciągnęło się a szwy w sumie puściły tylko w dwudziestu dwóch miejscach. I kiedy tak chodziłam chodziłam w tym stroju i takich specjalnych lateksowo – skórkowych baletkach to tak się do niego przyzwyczaiłam, że zapomniałam że mam to na sobie. Nawet wtedy kiedy zadzwonił dzwonek, swobodnie i na luzie poszłam otworzyć drzwi. Wizjerem upewniłam się, że to swój – listonosz z rentą. Ale ale, ten zaraz po otwarciu drzwi jak tylko mnie zobaczył zaczął uciekać z moimi pieniędzmi. Pognałam ile sił za nim, bo w końcu upewniłam się, że moje podejrzenia co do jego uczciwości były słuszne a on uciekał i uciekał. Jak pisałam wielokrotnie mam nadwagę i sama nie wiem skąd u mnie tyle energii było, być może stąd że bez pieniędzy moja walka o byt nie miałaby sensu. I kiedy w końcu go dopadłam wykonałam na ostatniej prostej taki skok na niego połączony z padem. Tylko zachrzęziło i jak nic pogruchotałam mu kości jak już na nim leżałam, chłe chłe, ale kasę oddał co do grosza! To nie koniec, jak już wracałam szczęśliwa do domu zobaczyłam zaciekawionych moim wyglądem ludzi. I wtedy zorientowałam się, że zapomniałam zdjąć moje lateksowe wdzianko i buciki. Doszłam do domu i okazało się że ten strój tak przylepił się do mojego ciała że niczego nie mogłam zdjąć!! Było gorąco, podczas biegu dodatkowo bardzo się spociłam, co z tego że wygrałam walkę o byt, skoro miałam teraz na swojej prawdziwej skórze drugą czarno żółtą i dodatkowo w pasy? Podbiegłam do lustra, wyglądałam jak człowiek pszczoła a raczej bąk, nawet peleryny nie mogłam zdjąć bo sznurki od niej wtopiły się w moje ciało. Co robić? Co do cholery robić?

Musiałam przeprosić się z Frankiem, a ten to prawdziwy lekarz z powołania. W swoim gabinecie weterynaryjnym w piwnicy, obejrzał moje zrosty i zaproponował dwie metody leczenia. Pierwsza bardzo a druga jeszcze bardziej drastyczna w razie jeśli pierwsza nie zadziała. Nasajmprzód wziął piłę do drewna i tam gdzie się dało poobrzynał ten lateks, tak że stój zniszczył się nieodwracalnie. Jaka szkoda… Później zaproponował kąpiel w wannie, która stoi u niego w gabinecie do kąpania zwierząt po operacjach wszelakich. Ale kąpiel ta, i tutaj tkwi sedno problemu, miała odbyć się w denaturacie, który miał za zadanie rozpuścić pozostałości owego wdzianka. O tej najbardziej drastycznej metodzie Franek nie wspomniał więc do dziś nie wiem o co mu chodziło, choć domyślam się że pewnie zamiast denaturatu chciał zastosować rozpuszczalnik Nitro. Franek wrócił ze sklepów skąd za pomocą samochodu przywiózł denaturat (cały zapas z miasta wykupił aż 100 butelek) i wlał to do wanny. Weszłam i nawet miło mi było bo pierwszy raz mogłam swobodnie połykać to w czym się kąpie. Pomyślałam, że jak już z tego wyjdę będę w domu kąpać się w bimberku co jakiś czas. I było bardzo miło jak długo Franek nie postanowił zapalić… Jak pierdyknęło wszystko zaczęło się palić, wszystko a ja z okrzykiem „konował!” uciekłam. I kiedy dobiegałam już do domu to w zasadzie cały ten lateks spalił się a ja nawet poparzeń za bardzo nie miałam bo tłuszcz to się jedynie ponadtapiał. Jakie szczęście że wróciłam do swojego normalnego wyglądu, ale niecałkowicie. Pod stopami lateks został wtopiony w pięty i między palce. Mam teraz permanentne baletki, co ma niewątpliwie swoje plusy. Tylko jak chodzę na bosaka to jakby narciarz szusował i sąsiedzi się skarżą. Już nie mogę doczekać się zimy, kiedy poszusuję na prawdziwym stoku i to bez nart!!

A morał z tej historii jest następujący: wizyty w szmateksach mogą prowadzić do poparzeń, no chyba że macie odpowiednie dużo tkanki tłuszczowej jak ja, czego i wam życzę, chłe chłe.